piątek

გაუმარჯოს საქარტველო, გაუმარჯოს!

To będzie zdecydowanie mój ostatni wpis na tym blogu. Dlatego jest przydługi. Zebrałam moje rozrzucone zapiski, które robiłam w wolnych chwilach będąc jeszcze w Tbilisi i na lotnisku w Rydze, w drodze powrotnej z Kaukazu do Europy (wschodniej co prawda, ale zawsze ;)). Oto one:

Moim zdaniem wiele problemów Gruzinów (szczególnie obecnie) wynika z tego, że jest to naród leniwy. Mają wspaniały, ciepły klimat, żyzną ziemię, pyszne owoce, wino, cudowne słońce, góry, rzeki, wino, aż się nie chce pracować (w sumie czemu się dziwić ;). Wyśpiewał to Bułat Okudżawa w swojej piosence gruzińskiej:

Spulchnię ziemię na zboczu i pestkę winogron w niej złożę,
A gdy winnym owocem gronowca obrodzi mi wić,
Zwołam wiernych przyjaciół
I serce przed nimi otworzę...
Bo doprawdy - czyż warto inaczej na ziemi tej żyć?


Od Zdjęcia Bloggera

Krzywdę zrobiło im ZSRR. Za sowieckiej władzy poziom życia w Gruzji był 4 razy wyższy niż w Polsce. Wszystko eksportowali do Rosji i żyli jak bogacze. Stać ich było na ciągłe imprezowanie, podróżowanie, rozrzutne życie. Niewiele musieli robić i pieniądze spadały prawie że z nieba. Widać to nadal choćby w takim miasteczku jak Lagodehi - szerokie ulice, duże budynki, obecnie popadające w ruinę, ale ze znakami świetności. Było tam nawet lotnisko, skąd prywatnymi śmigłowcami miejscowi rolnicy wywozili owoce, warzywa i wino do Rosji. W miasteczku były hotele, restauracje, najbardziej nowoczesny szpital w ZSRR. Teraz do tego szpitala trzeba w zimę chodzić z własnym drewnem i wrzątkiem, nie mówiąc oczywiście o własnych lekarstwach, środkach higieny, opatrunkach. Ci bogacze sprzed kilkudziesięciu lat ledwo wiążą koniec z końcem...

Od Zdjęcia Bloggera
Od Zdjęcia Bloggera

Historia nigdy ich nie oszczędzała. Gruzja ma tego pecha, że położona jest w strategicznym miejscu, gdzie wschód łączy się z zachodem, Europa z Azją. I do tego Gruzini to waleczni górale, którzy nie chcą się nikomu i niczemu podporządkować. Choć pewnie dzięki temu udało mi się zachować swoje państwo. Najpierw najeżdżali na nich Persowie – zwrócili się o pomoc do Turków. Turcy zamiast pomóc, sami ich podbili i zabrali część ziem. Zwrócili się o pomoc do Rosjan w walce z Turkami – skutek podobny, w rezultacie Rosjanie wchłonęli ich do ZSRR. Zwrócili się o pomoc do Europy – Anglii, Niemiec. Niby trochę pomogli, może zapobiegli jednej wojnie. Ale jedna mniej, jedna więcej – co za różnica. Za to zaczęli robić interesy, wywozić mangan i inne minerały, Gruzja na tym traciła. I jak tu można zaufać innym krajom? Historia toczyła się dalej, XX wiek nie był bardziej łaskawy. Po upadku ZSRR Gruzja uzyskała upragnioną niepodległość, jednak Gruzini sami nie byli w stanie żyć w zgodzie i stworzyć normalnego państwa. Wybrali na prezydenta Zwiada Gamsachurdię, który rządził kilka miesięcy i został obalony przez zamach stanu. Wojna w Abchazji i Osetii, rządy Szewardnadzego, wielkie rzesze uchodźców, którzy z dnia na dzień stracili dorobek całego życia i musieli uciekać z objętej wojną Abchazji do Tbilisi, Zugdidi i innych miast. Gruzini sami sobie zgotowali ten los, tym razem nikt im w tym nie pomagał. Gdyby nie tragedie lat 90. może teraz kraj byłby bardziej dostatni i żyłoby im się łatwiej.

Potem w 2003 roku przyszła Rewolucja róż, szansa na zmiany i demokratyzację kraju, jednak Saakaszwili szybko zachłysnął się władzą i jak każdy jego poprzednik, przekształcił w despotę. Rok 2008 – kolejna wojna w Abchazji i Osetii, kolejne rzesze uchodźców. Zostali oni zakwaterowani w dużej mierze w Tbilisi, w hotelach, szkołach, wolnostanach. Zbudowano też naprędce wioski dla uchodźców w okolicach Gori i Mcchety, gdzie nie ma pracy, rośnie poczucie beznadziei, przestępczość, agresja. Niby to było rozwiązanie tymczasowe, ale z czasem ludzie o nich zapominają, pomocy płynie coraz mniej i często są zostawiani sami sobie.

Od Zdjęcia Bloggera
Cerowani, wioska uchodźców po wojnie z 2008 roku

Jak przyznaje kolega Giorgi, uchodźcy od 1990 rok zmienili bardzo stolicę. Kiedyś była miastem inteligentów, dziś niekoniecznie. Kiedyś bycie rodowitym mieszkańcem Tbilisi oznaczało tyle co bycie osobą wykształconą, znającą języki obce, z dobrej rodziny. Dziś Tbilisi to mieszanka Gruzinów z całego kraju. Oczywiście stało się to bez winy uchodźców, to oni padli ofiarą rozgrywek politycznych i musieli opuścić swoje domy. Jednak są to ludzie z prowincji, często niewykształceni, typowi gruzińscy zadziorni i hardzi górale. Biedni, zdesperowani, na pewno mieli problemy żeby odnaleźć się w nowej sytuacji, w dużym mieście.

W Gruzji życie jest bardzo ciężkie. Mało się produkuje, wszystko sprowadzane jest z Turcji, Ukrainy i innych krajów. Brakuje pracy, zarobki są małe, a ceny porównywalne jak w Warszawie. Kurs waluty jest sztucznie zawyżany do dolara, aby przyciągać inwestycje. Odbija to się na zwykłych mieszkańcach, których stać często tylko na chleb i kartofle. Gruzini żyją często z tego, co przesyłają im rodziny z zagranicy (gł. Rosji, krajów UE, Turcji). Mam przykre wrażenie, że wielu młodych chłopaków i dziewczyn, których tam poznałam, ogarnął jakiś marazm. Nie wierzą w zmiany, nie chce im się pracować, żyją z dnia na dzień, piją wino i czekają na lepsze czasy. Mam nadzieję, że się wkrótce doczekają... Bo jednak co by o nich nie mówić, wszyscy Gruzini i Gruzinki to wspaniali, ciepli i gościnni ludzie. Zasługują w końcu na spokojne, dostatnie życie... Gruzjo, trzymam kciuki...

Od Gruzja 2010

Od Gruzja 2009

środa

Gruzińskie refleksje - cd....

Co mi się udało w Gruzji? Udało mi się odpocząć, zresetować, pomyśleć nad życiem i moją przyszłością. Nie musiałam się martwić przez te kilka miesięcy o byt, bo miałam wszystko zapewnione. Nauczyłam się żyć w mniejszym luksusie, czasami bez wody i światła przez kilka dni. I bez internetu, telewizji, radia, przez kilka wieczorów w zupełnej ciszy, przy świeczce. Można się do wszystkiego przyzwyczaić. Również do hałasujących i imprezujących sąsiadów, krzyków na klatce w środku nocy, krzyczących przez megafon nad ranem policjantów. Do brudnych marszrutek pędzących z prędkością światła i wyprzedzających na trzeciego, gdy ty siedzisz na tylnym siedzeniu i podskakujesz na każdej dziurze w drodze. Do żebrzących staruszków na ulicy i metrze, którym moje kilka lari i tak nie pomogą na dłuższą metę... Do zupełnej braku przewidywalności, niemożności zaplanowania następnego dnia, bo nigdy nie wiadomo co się stanie...

Od Zdjęcia Bloggera

Jednak ta przyroda, i tbiliska starówka – niepowtarzalny koloryt i urok, wynagradza każde niedogodności.

Od Zdjęcia Bloggera

A teraz pojeżdżę po Gruzinach - jakkolwiek lubię ich i darzę niezmierną sympatią, to na dłuższą metę azjatycka mentalność mnie dobija.
Demokracja, równouprawnienie, „gender balance” – to nie na Kaukazie. Ale zawsze można poudawać, Europa i Ameryka się nabiorą – tak, jesteśmy Europejczykami, mężczyźni i kobiety są równi. Popatrzcie na ulicę, jakie nasze kobiety są eleganckie, jakimi dżentelmenami jesteśmy, nawet czasami drzwi otworzymy. Ale tak naprawdę, po kilku szklankach wina można usłyszeć całą prawdę z ust Gruzina: „Po co jest kobieta? Do seksu i rodzenia dzieci, po co więcej? Demokracja? Jaka demokracja, wymysł zachodu, u nas nigdy tego nie będzie”. Wystarczy popatrzeć jak się bawią Gruzini. Nawet przy stole nie ma równości. Głos zabiera tamada, jeśli ktoś inny chce się odezwać to musi zapytać o pozwolenie. Nie ma swobodnego gadania. Kobieto, chcesz poplotkować? – Odejdź od stołu. Zresztą supra to męska rzecz. Gruzini są mistrzami w pustym gadaniu. Dobrze jest sobie zdawać z tego sprawę i nie brać nigdy na poważnie ich słów.
Duża lekcja – nie można oceniać ludzi swoją miarą. Ludzie bardzo różnią się od siebie, nie wolno zakładać, że wszyscy myślą podobnie jak ja, mimo że sprawiają takie wrażenie. Trzeba mieć oczy i uszy szeroko otwarte, szczególnie na Kaukazie...

czwartek

Gruzińskich wspomnień ciąg dalszy... Supra

O gruzińskim ucztowaniu wiele już powiedziano i napisano. Przed wyjazdem do Gruzji dużo się naczytałam o toastach, biesiadowaniu (biesiada to tzw. supra, jak u nas u cioci na imieninach), ale gdy się uczestniczy się w tym na żywo - to wrażenie jest z goła inne. Podczas pobytu w Tbilisi byłam raz na dużej suprze naprawdę z prawdziwego zdarzenia (urodziny koleżanki) – duży stół przez cały pokój, około 20 osób siedzących przy nim, przekrój wiekowy od 20 do 40 lat. Poza tym byłam na kilku mniejszych suprach (po ok. 7-10 osób). I za każdym razem dziwią mnie te uczty. Po pierwsze – toasty. Myślałam, że impreza wygląda mniej więcej tak jak w Polsce, każdy sobie rozmawia o czym chce, a jak przyjdzie do picia alkoholu to zamiast naszego polskiego „no to chlup” – wygłaszają półgodzinne mowy. A to nie do końca tak. Gdy siedzimy przy stole głos zabiera głównie tamada (przewodniczący stołu – taka to gruzińska demokracja) i nieładnie jest mu przeszkadzać. Jeśli panie chcą sobie porozmawiać o czymś tam, to ukradkiem wstają od stołu i się wymykają do kuchni lub innego pokoju. Przy stole króluje tamada i inni mężczyźni, oni narzucają tematy dla wszystkich. No i wygłaszają toasty. Długie toasty. Podobno są jakieś zasady, kolejność, ale duża ilość wina nie pozwoliła mi tego odnotować. W każdym razie jest zawsze toast za gospodarza – osobę, która ma urodziny/inne święto. Jest tez toast za rodzinę gospodarza, rodziny wszystkich gości, za samych gości, ich zdrowie, za osoby zmarłe itp. Obowiązkowo jest toast za Gruzję, za pokój, wolność. Pod koniec, po odpowiedniej dawce wina następuje toast za miłość. Gruzini sami o sobie mówią, że są bardzo romantyczni i lubią piękne słowa, są uczuciowi. Dlatego toast za miłość trwa zawsze długo. Wygląda mniej więcej tak: Miłość to najpiękniejsze i najważniejsze uczucie w życiu człowieka. Miłość jest wielka, może przenosić góry. Ale tylko prawdziwa miłość trwa wiecznie. Abyśmy wszyscy wiedzieli co to miłość, umieli ją rozpoznać i mogli jej doświadczyć, bo bez niej życie nie ma sensu. (...)” . Tak w dużym skrócie wyglądał toast tamady. Potem liberalny tamada udziela głosu pozostałym osobom siedzącym przy stole (mnie niestety też) i każdy musi coś od siebie dodać na temat miłości. Nie powiem, żeby to było łatwe zadanie. Zauważyłam, że toasty o miłości są ulubionym fragmentem supry wszystkich Gruzinów, których poznałam, i w takim momencie każdy musi coś powiedzieć od siebie, bez względu na to czy jest przyzwyczajonym do wygłaszania mów Gruzinem/Gruzinką, czy zwykłą wolontariuszką z Polski. Podczas jednej supry odważna dziewczyna wstała i zarecytowała wiersz o miłości. Było to porównanie miłości do kwiatka, rosnącego na urwistej skale – trzeba być bardzo ostrożnym, aby ten kwiatek zerwać, a nie strącić go. Kolejne toasty były na przykład, za nasze marzenia – aby się spełniły, abyśmy nie bali się marzyć, bo nawet te nierealne tęsknoty stają się prawdą jeśli chcemy je zdobyć i nie boimy się o nie walczyć. A potem – za nasze miłe wspomnienia. Itd, itp, przez kilka godzin. Najbardziej mnie zdziwiło to, że nawet, jeśli średnia wieku biesiadników wynosi jakieś 24 lata, to i tak wszyscy zachowują się jak u cioci na imieninach, siedzą sztywno, dyskutują i nie bardzo lubią odchodzić od tradycyjnego porządku przy stole. Wydaje im się, że nasze imprezy gdzie każdy robi i mówi co chce są nudne i nieciekawe. Są oczywiście momenty, że co bardziej uzdolnieni zaczynają grać na gitarze, pianinie, tańczyć lub śpiewać, co bardzo urozmaica suprę.
Ma to swój urok, zazdroszczę Gruzinom ich przywiązania do tradycji.

Poniżej zdjęcia z supry w Rustawi:

Od moje myśli różniaste
na początku pije się kulturalnie z kieliszków (oczywiście do dna, kto nie wypije to mięczak ;)

a potem już z czego popadnie:
Od moje myśli różniaste
z baraniego rogu
Od moje myśli różniaste
albo dwóch (zdjęcia zapożyczone od Olgi).

Od moje myśli różniaste
tzw. wachtanguri

Od moje myśli różniaste
a na koniec śpiewy...

Gaumardżos Sakartwelo!

środa

Co ja robiłam w Gruzji?...

... różne rzeczy. Jeśli chodzi o pracę to najwięcej satysfakcji dały mi spotkania z dzieciakami w sierocińcu. Ich opiekunka opowiedziała mi historię kilku dzieci, poniżej opisuję dwie z nich, z tymi dzieciakami miałam najlepszy kontakt, bo znały język rosyjski. Historie jakich wiele, niestety, z tą różnicą, że w Polsce nie ma jednak tzw. dzieci ulicy, nie ma tak wielkiej biedy jak w Gruzji, no i pomoc socjalna jest jednak lepiej rozwinięta.

Od Zdjęcia Bloggera



Od rozne
Oleg – mały chłopiec, około 10 lat. Matka nie chciała się nim opiekować, był jej kolejnym dzieckiem. Z pochodzenia matka jest Rosjanką, ojciec chyba też (Oleg ma rosyjskie nazwisko). Sama pije, nie ma pracy, nie jest w stanie się nim zająć. Ojciec nieznany, nie ma z nim kontaktu. Opiekowała się nim babcia, też alkoholiczka, trochę pomagali sąsiedzi, też szemrane towarzystwo. Kiedy kończyły się pieniądze babka zmuszała Olega do żebrania, musiał on zbierać pieniądze na jedzenie i alkohol. Zdarzało się, ze mieszkał na ulicy. W końcu zlitowali się nad nim sąsiedzi i zaprowadzili go do jednego z domów dziecka. Tam Oleg przeszedł rehabilitacje, badania i leczenie psychologiczne. Kilka lat był w domu dziecka, teraz trafił do ośrodka w Rustawi (rodzinny dom dziecka). W styczniu na święta wzięła go rodzina – babcia i sąsiedzi. Ale znów zaczęła go zmuszać do żebrania. Kiedy opiekunowie społeczni przyszli go odebrać po świętach i zabrać z powrotem do ośrodka, chłopiec zaczął płakać. Powiedział, żeby już go więcej u babki nie zostawali, nie chciał wracać do żebrania... Oleg jest sympatycznym dzieciakiem, nie da się go nie lubić. Ale jest ciężki w wychowaniu – agresywny, bardzo rozrabia, kłóci się z innymi dziećmi. Ciągle chce żeby mu coś dać, zostało mu to chyba z okresu, kiedy żebrał. Zawsze nam wprowadza rozróbę, gdy próbujemy coś zrobić z dzieciakami. Podobno bardzo się zmienił odkąd trafił do ośrodka, leczenie i przebywanie z normalnymi środowisku bardzo mu pomogło.

Od Zdjęcia Bloggera

Mari – (na zdjęciu ta po prawej), bardzo sympatyczna dziewczynka, malutka i chudziutka, wygląda na 10 lat a ma prawie 14. Mówi dobrze po rosyjsku, jej rodzina ma korzenie rosyjskie, również rosyjskie nazwisko. Bardzo trudna historia życiowa, jak zresztą wszystkich dzieci. Jej matka pochodzi z dobrego domu. Jej pierwsze małżeństwo się rozpadło, rozwiodła się. Jej mąż był alkoholikiem, ona sama przez to też zaczęła pić. Z tego małżeństwa miała syna, opiekują się nim dziadkowie, teraz ma już około 19 - 20 lat. Matka Mari miała kolejnych partnerów, w tym jednego Czeczena, który prawdopodobnie jest ojcem dziewczynki. Matka nie była w stanie się nią opiekować, dziewczynka trafiła na ulicę. W końcu jej matka znalazła centrum pomocy dla kobiet, a Mari oddała do sierocińca, na początku do ośrodka rehabilitacyjnego. Tam Mari przeszła leczenie, mieszkała w domu dziecka kilka lat, teraz trafiła do Rustawi. Mimo, że ma prawie 14 lat, wygląda dużo młodziej, malutka i chudziutka. Lekarze nie stwierdzili żadnej choroby, więc jej opóźniony rozwój fizyczny wynika pewnie z warunków w jakich żyła. Była bardzo zastraszona, zamknięta w sobie, niedożywiona. Miała bardzo duże problemy z zapamiętywaniem, nie umiała się skoncentrować. Początkowo mieszała rosyjskie i gruzińskie słowa, trudno się było z nią porozumieć. Stopniowo doszła do siebie. Dla mnie jest obecnie jedną z najbardziej otwartych osóbek w sierocińcu. Gdy przychodzimy tam z Olgą ona zawsze pierwsza przybiega i pyta, co będziemy dziś robić. Jest zainteresowana zabawą, bystra dziewczynka. Choć podobno ma problemy z nauką, z matematyką głównie.

Od Zdjęcia Bloggera

Któregoś dnia opiekunka dzieci powiedziała mi, że to są mali przestępcy i chuliganie (akurat ją wkurzyli). Za coś takiego powinna zostać z miejsca zwolniona, zresztą wygląda na to, że i tak szuka innej pracy. Dzieci są z natury ufne i niewinne. To dorośli je skrzywdzili, więc dzieci muszą się jakoś bronić. Są nieufne, agresywne, kradną, kłamią, przeklinają. Wcale się nie dziwię, jeśli w ciągu zaledwie kilku lat swojego życia zaznały tyle zła, wylądowały na ulicy, musiały żebrać i błagać o coś do jedzenia. Nawet nie jestem w stanie sobie wyobrazić, jakie sceny widziały na ulicy, w swoich „domach” podczas libacji alkoholowych. W takiej sytuacji można stracić wiarę we wszystko i traktować życie jak walkę o przetrwanie. Często nie rozumiałam, co dzieci mówiły po gruzińsku, zdarzało się, że się kłóciły, awanturowały. Ale dzięki temu, że nie rozumiałam słów, mogłam poobserwować ich zachowanie i reakcje. Z twarzy też się da dużo wyczytać. Chłopiec taki jak Oleg potrzebuje przede wszystkim miłości i zrozumienia. Zawsze był odpychany i wykorzystywany, nie miał nic swojego. Potrzebuje normalnego domu, ciepła i zrozumienia. Zresztą jak wszystkie dzieci.

piątek

A to Polska właśnie...

Czwartek, 22 kwietnia, na dworze tylko 10 stopni, wracam pociągiem z Poznania po spotkaniu z Agnieszką z mojej organizacji wysyłającej. Powspominałam Gruzję, minęły już 3 tygodnie od mojego powrotu, zdążyłam już trochę zapomnieć, przestawić się na Polskę, szczególnie po ostatnich tragicznych wydarzeniach. Tym milej było wrócić myślami do wolontariatu, choć wiadomo, nie zawsze było różowo.

A więc siedzę sobie w wagonie bez przedziałów, całkiem wygodnie, na pięterku więc mam widok na nasze polskie równiny. Migają mi przed oczami wielkie wiatraki, rozwija się ta nasza Polska, dobrze. :) Na przemian świeci słońce i pada deszcz, kwiecień-plecień...

Za moimi plecami trwa rozmowa. Młody chłopak, ok. 20 lat i starszy pan, pewnie po 50., nawiązali znajomość. Pan jedzie do Warszawy remontować córce mieszkanie, na Wschodnim ma na niego czekać zięć. Młodszy i starszy Polak rozmawiają najpierw o piłce nożnej, jak układa się tabela polskiej ligi i takie tam. Nie da się nie słuchać, obaj mówią głośno, poza tym w wagonie cisza. Mimo wszystko zatapiam się w lekturze książki Jagielskiego o Gruzji, właśnie czytam jak Gruzini bili się między sobą po upadku ZSRR, szalony naród. Nagle słyszę, że za plecami temat rozmowy się zmienia. Jak to wśród Polaków, schodzi na politykę i oczywiście na temat ostatniej tragedii pod Smoleńskiem. Młody uważa, że to pewnie prezydent Kaczyński kazał pilotowi wylądować i dlatego samolot się rozbił. Podobna sytuacja była w 2008 roku gdy prezydent leciał do Gruzji. Starszy broni Kaczyńskiego, ale obaj się zgadzają, że prawdy i tak się nie dowiemy. A dlaczego nie? To już wyjaśnia Pan starszy i doświadczony. Ano bo Polską kierują żydzi. Jakim prawem Wajda powiedział, że prezydentowi nie należy się Wawel? Przecież Wajda to żyd, co z tego że urodzony w Polsce, ale żyd. On pluje na Polaków i poniża nasz naród, jak wszyscy inni żydzi! I nasz starszy pan się rozkręca: Polacy już nie rządzą państwem, to wszystko jest w rękach obcokrajowców: wszędzie albo Rosjanie, albo Niemcy, albo Żydzi. Coraz więcej tu obcych, niedługo zaczną Polaków wyganiać. Kaczyński to był dobry prezydent, patriota, chciał silnej Polski. Takich ludzi już nie ma. Itd, itp.

Nagle odzywa się młoda kobieta siedząca naprzeciwko mnie, też słyszy całą dyskusję. Jest widocznie zdenerwowana. Prosi, żeby starszy pan się przymknął, bo uraża jej uczucia. Ona sama jest pół-Litwiką, pół-Polką, jedna babcia jest Rosjanką. Ale czuje się polską patriotką i to co ten pan wygaduje obraża ją. Ma łzy w oczach. Włącza się młody, przeprasza i próbuje uciszyć starszego rozmówcę, zmienić temat. Jednak nie daje rady, starszy pan się zacietrzewił i dalej swoje...

Też mam ochotę coś powiedzieć, ale chyba szkoda moich nerwów. Już w ogóle nie mogę się skupić na lekturze, więc ostentacyjnie wstaję i zmieniam miejsce. Nie mam ochoty dalej słuchać, za bardzo boli.

wtorek

Ostatnie dni w Gruzji...

Dziś ostatni raz byłam w sierocińcu, pożegnałam się z dziećmi... chodziłam tam niewiele ponad miesiąc, ale dzieci bardzo szybko się przywiązują. Nawet łzy się polały... :(
To chyba było jedno z trudniejszych pożegnań, z Olgą i innymi wolontariuszami na pewno spotkam się w Polsce.
Ach ta Gruzja... wkurzam się, że trudno się tu pracuję, że nie mogłam zrobić tego, co zaplanowałam. Że nie zaprzyjaźniłam się z Gruzinami, nie nadajemy na tych samych falach, trudno nam się dogadać. Jednak znalazłam kilka pokrewnych dusz, nie mogę narzekać. Im bliżej wyjazdu tym bardziej mi żal, bo nie wiem czy tu jeszcze wrócę.


Od Zdjęcia Bloggera

gruzińska polityka...

Polityka rządzi życiem Gruzinów. Niestety. I oni nie mają na to wpływu. W sobotę 13 marca jedna z największych stacji telewizyjnych Imedi, wyemitowała reportaż, w którym pokazano wojska rosyjskie wkraczające na teren Gruzji – zarówno z okupowanej przez Rosjan wioski Achalgori, jak i z baz wojskowych w Armenii. Poinformowano, że w Tbilisi zginęły już 4 osoby, a kolejne są ranne. Prezydent Saakaszwili ucieka z Tbilisi, rządy przejmuje „lud”, na czele z Nino Burdżanadze. Tylko kilka razy – na początku i na końcu reportażu padła informacja, że jest to zaledwie symulacja zdarzeń, które mogą mieć miejsce po wyborach lokalnych pod koniec maja. Ale wielu widzów zaczęło oglądać relację w trakcie i uwierzyło, że powtarza się sytuacja z 2008 roku. Rozdzwoniły się telefony, ludzie wpadli w panikę, karetki pogotowia nie nadążały dojeżdżać do ludzi, którzy zasłabli z powodu stresu. Jedna osoba zmarła na zawał serca. Większość moich znajomych też przez moment się na to nabrała, bo wydarzenia sprzed półtora roku są jeszcze świeże w pamięci.

Nie mieści mi się w głowie, jak daleko można się posunąć w walce politycznej... Dlaczego politycy nie liczą się z ludźmi, którzy przez ich głupotę i krótkowzroczność już tyle wycierpieli? Gruzini to wspaniali ludzie, nie zasługują na takie traktowanie.

Reakcja gruzińskiego kolegi – „Chcę jechać do Stanów i tam żyć normalnie. Gruzję mogę odwiedzać od czasu do czasu, przyjeżdżać na wakacje. W tym kraju nigdy nie będzie spokoju. Wojny były zawsze, i to się nie zmieni”.

niedziela

Tour de Kachetia – When no plan is a good plan

Piątek, 9 rano, dworzec Samgori w Tbilisi – ruszamy z Olgą na wycieczkę do Sighnaghi. Jest to miasteczko we wschodniej Gruzji, ok. 2 godziny jazdy od stolicy, w słynnej płynącej winem Kachetii.
Godzina 11.15 – w końcu znalazłyśmy marszrutkę, która nas zawiezie do Sighnaghi. Nie było łatwo, musiałyśmy odwiedzić wszystkie dworce w Tbilisi, bo nikt akurat tam nie jechał (a z usług podpitego taksówkarza nie chciałyśmy skorzystać). Ale się udało – ruszyłyśmy. Żeby nie było tak łatwo, najpierw dojedziemy do jakiejś małej wioski i potem przesiadka do taksówki. Na szczęście miły kierowca marszrutki przejął się naszym losem i znalazł nam prywaciarza, który za kilka lari dowiózł nas do celu. Warto było się pomęczyć – miasteczko jest piękne, świetne widoki na góry Kaukazu z ośnieżonymi szczytami. Jest tak cudownie, że nie chce nam się wracać do Tbilisi. To co - zostajemy na noc? – Zostajemy! :)
Od Zdjęcia Bloggera
Oczywiście nie w Sighnanghi, bo by było nudno, jedziemy do miasteczka oddalonego o ok. 50 km na północny wschód – Telawi. Oczywiście nie mamy dogadanego noclegu, ani za dużo pieniędzy, ale co tam. Do Telawi dojeżdżamy w końcu (po 3 przesiadkach – ale kierowcy marszrutek są zawsze pomocni i podpowiedzą co i jak) około godz. 17.30. Ostatni bus do Tbilisi już pojechał więc nie ma wyjścia, musimy znaleźć nocleg, im szybciej tym lepiej. Hotel drogi, szukamy dalej. Idziemy do taksiarza, może on kogoś zna. Taksówkarz zawiózł nas w kilka miejsc, najlepsza okazała się Turbaza, ciepło, tanio, i jeszcze do tego dostałyśmy butelkę domowego kachetyjskiego wina. Lepiej być nie może!
Budzimy się rano – piękne słońce, bezchmurne błękitne niebo - nocleg w Telawi to była zdecydowanie dobra decyzja. Idziemy na poszukiwanie marszrutki, która nas zawiezie do Alawerdi, Gremi i może Ikalto, jeśli zdążymy. Jak zwykle musiałyśmy się sporo naszukać, ale w końcu znalazłyśmy to co chciałyśmy. Oczywiście taksówkarze proponowali nam, że nas zawiozą wszędzie gdzie chcemy (za słoną zapłatą oczywiście), ale nie byłoby frajdy, ani pieniędzy na jedzenie. Udaje nam się zobaczyć to co chciałyśmy (prawie wszystko), wygrzałyśmy się na słoneczku (30 stycznia, ale było co najmniej 15 stopni na plusie).
Moje wnioski z naszej podróży po Kachetii – koniec języka za przewodnika. Trzeba pytać ludzi jak i gdzie dotrzeć, wszyscy są bardzo pomocni. Każdy kierowca marszrutki, którego poznałyśmy zamieniał się w naszego przewodnika. Nie musiałyśmy się zastanawiać, gdzie wysiąść, kierowca zawsze myślał za nas i wołał, kiedy byliśmy na miejscu. Tak wygląda podróżowanie po Gruzji – tu nie da się zgubić, zawsze ktoś pomoże, trzeba tylko dobrze szukać. :)
Od Zdjęcia Bloggera

sobota

...

Gruzini kochają swój kraj. Moi znajomi Gruzini bardzo się cieszą, że dużo podróżuję. I podpowiadają mi gdzie jeszcze powinnam się udać – koniecznie do Swanetii, żeby zobaczyć słynne wieże z kamienia, no i do Kachetii – odnowione miasto Signaghi, Telawi itd. To są najpiękniejsze miejsca w Gruzji. Podczas wycieczki nad tbiliskie „morze” (kiepska pogoda – pada, wieje), mój gruziński kolega mówi: „Rozejrzyj się, jak tu pięknie, czego więcej potrzeba”.
Tego uwielbienia dla swojego kraju Polacy zdecydowanie powinni się nauczyć.

niedziela

Sobotni wieczór w Tbilisi

W Polsce weekend zazwyczaj oznacza imprezę. W Tbilisi niekoniecznie, każdy inny dzień jest równie dobry, żeby wyjść na piwo albo do pubu. Jednak z przyzwyczajenia do polskiego rytmu, szkoda mi siedzieć samej w mieszkaniu w sobotę. Tym bardziej, że w Tbilisi głównie w piątki i soboty gruzińskie zespoły grają muzykę na żywo w pubach (covery znanych przebojów). Są to puby dla turystów (Dublin, Nali, Buffalo), cena piwa jest 3 - 4 razy większa niż w przeciętnej restauracji. Ale warto wydać trochę więcej kasy. W sobotę wybrałyśmy się do Dublina, najpierw we troje (z Olgą i Vano), ale później spotkałyśmy dwie inne wolontariuszki i podróżników z Włoch i Chorwacji. Super atmosfera, kapela zaczęła grać i od razu pojawiły się pierwsze tańczące pary. Ludzie tańczą gdzie się da bo nie ma jako takiego parkietu (trochę miejsca w przejściu). Mimo wszystko zabawa przednia. Większość bywalców Dublina to obcokrajowcy, ale rdzennych mieszkańców Tbilisi też trochę było, ku zdziwieniu mojego gruzińskiego kolegi – „nie wiedziałem, że Gruzini potrafią się bawić po europejsku...”.
No właśnie, jak bawią się Gruzini? Ci, których znam nie lubią chodzić do takich pubów. Wolą ładną restaurację, z suto zastawionym stołem. Zawsze zamawiają dużo więcej jedzenia niż są w stanie zjeść, ale mniej zamówić po prostu nie wypada. Stół musi się uginać. Co z tego, że zapłacą fortunę i przez kolejne kilka weekendów nie będzie ich w ogóle stać na wyjście. Ale iść do knajpy i zamówić piwo i frytki – to świętokradztwo, tak robią tylko turyści. Albo wolontariusze :)

czwartek

Przytłaczająca czerń...

Wchodzę do metra. Gdzie nie spojrzę – czarno. Wszyscy mają czarne włosy (a jeśli nie wszyscy to 99% z nich), czarne kurtki, czarne spodnie, nawet czapki i szaliki! A jeśli nie całkiem czarne to ciemno szare, granatowe lub brązowe. Trudno znaleźć inne kolory. Czasem przemknie młoda dziewczyna z różowym szalikiem, i przez moment robi się kolorowiej. Ale ta czerń i szarość i tak jest wszechobecna i przytłaczająca, szczególnie zimą, latem nie miałam takiego wrażenia. Dlatego moja fioletowa kurtka i kolorowa torebka przyciągała uwagę :)
Zapytałam mojego gruzińskiego kolegę (który też ma czarną kurtkę, spodnie, włosy – dokładniej czarno-siwe - Gruzini szybko siwieją) dlaczego ludzie tak się ubierają. I usłyszałam, że najwyraźniej kolor ubrań odzwierciedla ich stan duszy... Hmm, mam nadzieję, że nie jest to prawda, tylko bardziej ich przyzwyczajenie (dobrze wyglądają w czarnym). A kolega ma zadatki na poetę, tym tłumaczę sobie jego pesymizm.

No dobra, z tym posępnym stanem duszy to jednak jest coś na rzeczy. Moja nauczycielka języka gruzińskiego często powtarza mi, że Gruzini bardzo się zmienili. Porównuje oczywiście z Gruzinami ze swojej młodości (teraz ma ok. 60 lat). Opowiada, że wtedy ludzie byli bardziej radośni, uśmiechnięci, przystojniejsi. Mężczyźni nie pchali się pierwsi do autobusów, tylko przepuszczali kobiety przodem (teraz podepczą i nawet nie zauważą, całkiem jak w Polsce). Ludzie mieli więcej czasu, nie biegali wszędzie tak jak teraz, bardziej cieszyli się życiem. No i Tbilisi nie było tak zapchane, ludności było o połowę mniej. I latem nikt nie zwracał uwagi na pracę, tylko wyjeżdżał za miasto na daczę, uciekał od miejskich upałów. To jest zdanie mojej nauczycielki. Co prawda to prawda – za ZSRR żyło im się łatwiej. Może też bardziej kolorowo się ubierali...

sobota

Moje pierwsze spotkanie z Gruzją...

Do Tbilisi przyleciałam 4 sierpnia 2008 roku o 3.50 nad ranem, samoloty mają w zwyczaju lądować tam o tak dziwnej porze. Zza szyby samochodu Gruzinów, którzy zaspani przyjechali po mnie na lotnisko, oglądałam miasto nocą. Podświetlone, wyglądało jak europejska metropolia. Ulice były puste, miasto prawie wymarłe, ale mimo wszystko gościnni Gruzini zdołali kupić dla mnie prowiant na śniadanie.
Następnego dnia pojechaliśmy do biura organizacji, w której miałam pracować przez kolejne 7 miesięcy, poznałam jej pozostałych członków, miałam krótkie wprowadzenie. A potem poszliśmy zwiedzać miasto, nad rzekę Mtkwari, na górę Mtacminda podziwiać widok na Tbilisi. I tak przez kilka następnych dni - poznawałam okolice i beztrosko zajadałam się chaczapuri.

Aż do 8 sierpnia. Weszłam do biura i zobaczyłam, że wszyscy siedzą przed telewizorem. Wojna. Ale od razu pocieszali – wojsko gruzińskie kontroluje 70% Cchinwali, jutro będzie po wszystkim. Ale nie było po wszystkim. Armia rosyjska pośpieszyła z pomocą Osetii Południowej, zaczęła się regularna batalia. Gruzini po woli tracili optymizm, już wiedzieli, że odbito im Osetię, a rosyjskie czołgi posuwają się w głąb kraju. Jak to możliwe? Przecież Gruzja to niepodległy kraj, jakim prawem rosyjskie czołgi panoszą się na terytorium wolnego państwa?! Wieczorem odbyła się pokojowa manifestacja pod ambasadą rosyjską z hasłem „Stop Russia”. Gdy patrzyłam na ludzi zebranych na manifestacji, na ich zatroskane i zmartwione twarze, dopiero wtedy dotarło do mnie, że nie jestem w Polsce ani w innym spokojnym europejskim kraju, że niedaleko na północy giną ludzie. I co gorsze, jeśli czołgi nie zatrzymają się, to miasto, z którym zdążyłam się już zżyć, będzie w poważnych tarapatach. Przecież Ci wszyscy ludzie mogą zginąć – pomyślałam głośno. Wielu niewinnych ludzi już zginęło – usłyszałam odpowiedź.

To było dla mnie jak zimny prysznic. Do tej pory o wojnie tylko słyszałam z opowieści dziadków, oglądałam reportaże w telewizji, czytałam o niej w książkach, uczyłam się na lekcjach historii. Poczuć zagrożenie na własnej skórze to coś całkiem innego. Wojna, którą ja zobaczyłam w Tbilisi, to nie były czołgi, żołnierze, karabiny, wybuchy. To byli zdenerwowani przechodnie, młode dziewczyny zamartwiające się, że wszyscy koledzy są powoływani do służby, siostry żegnające braci i ojców, młodzi chłopcy czekający na telefon, wzywający do wypełnienia obowiązku względem ojczyzny.

Wojna jest niesprawiedliwa. Ludzie za nią odpowiedzialni są bezpieczni w swoich przytulnych gabinetach, a giną niewinni, którym akurat przyszło żyć w tak niebezpiecznych i niestabilnych regionach.
Teraz, po kilku miesiącach od tych wydarzeń, sytuacja polityczna wydaje się być opanowana. Ale dla uchodźców życie długo nie powróci do normy. Wielu z nich straciło cały majątek życia, domy, swoich bliskich. Cokolwiek postanowią politycy, nie zmienią faktu, iż życie wielu ludzi w Gruzji znów zamienili w koszmar…

Od Stop Russia!!!