niedziela

Tour de Kachetia – When no plan is a good plan

Piątek, 9 rano, dworzec Samgori w Tbilisi – ruszamy z Olgą na wycieczkę do Sighnaghi. Jest to miasteczko we wschodniej Gruzji, ok. 2 godziny jazdy od stolicy, w słynnej płynącej winem Kachetii.
Godzina 11.15 – w końcu znalazłyśmy marszrutkę, która nas zawiezie do Sighnaghi. Nie było łatwo, musiałyśmy odwiedzić wszystkie dworce w Tbilisi, bo nikt akurat tam nie jechał (a z usług podpitego taksówkarza nie chciałyśmy skorzystać). Ale się udało – ruszyłyśmy. Żeby nie było tak łatwo, najpierw dojedziemy do jakiejś małej wioski i potem przesiadka do taksówki. Na szczęście miły kierowca marszrutki przejął się naszym losem i znalazł nam prywaciarza, który za kilka lari dowiózł nas do celu. Warto było się pomęczyć – miasteczko jest piękne, świetne widoki na góry Kaukazu z ośnieżonymi szczytami. Jest tak cudownie, że nie chce nam się wracać do Tbilisi. To co - zostajemy na noc? – Zostajemy! :)
Od Zdjęcia Bloggera
Oczywiście nie w Sighnanghi, bo by było nudno, jedziemy do miasteczka oddalonego o ok. 50 km na północny wschód – Telawi. Oczywiście nie mamy dogadanego noclegu, ani za dużo pieniędzy, ale co tam. Do Telawi dojeżdżamy w końcu (po 3 przesiadkach – ale kierowcy marszrutek są zawsze pomocni i podpowiedzą co i jak) około godz. 17.30. Ostatni bus do Tbilisi już pojechał więc nie ma wyjścia, musimy znaleźć nocleg, im szybciej tym lepiej. Hotel drogi, szukamy dalej. Idziemy do taksiarza, może on kogoś zna. Taksówkarz zawiózł nas w kilka miejsc, najlepsza okazała się Turbaza, ciepło, tanio, i jeszcze do tego dostałyśmy butelkę domowego kachetyjskiego wina. Lepiej być nie może!
Budzimy się rano – piękne słońce, bezchmurne błękitne niebo - nocleg w Telawi to była zdecydowanie dobra decyzja. Idziemy na poszukiwanie marszrutki, która nas zawiezie do Alawerdi, Gremi i może Ikalto, jeśli zdążymy. Jak zwykle musiałyśmy się sporo naszukać, ale w końcu znalazłyśmy to co chciałyśmy. Oczywiście taksówkarze proponowali nam, że nas zawiozą wszędzie gdzie chcemy (za słoną zapłatą oczywiście), ale nie byłoby frajdy, ani pieniędzy na jedzenie. Udaje nam się zobaczyć to co chciałyśmy (prawie wszystko), wygrzałyśmy się na słoneczku (30 stycznia, ale było co najmniej 15 stopni na plusie).
Moje wnioski z naszej podróży po Kachetii – koniec języka za przewodnika. Trzeba pytać ludzi jak i gdzie dotrzeć, wszyscy są bardzo pomocni. Każdy kierowca marszrutki, którego poznałyśmy zamieniał się w naszego przewodnika. Nie musiałyśmy się zastanawiać, gdzie wysiąść, kierowca zawsze myślał za nas i wołał, kiedy byliśmy na miejscu. Tak wygląda podróżowanie po Gruzji – tu nie da się zgubić, zawsze ktoś pomoże, trzeba tylko dobrze szukać. :)
Od Zdjęcia Bloggera

sobota

...

Gruzini kochają swój kraj. Moi znajomi Gruzini bardzo się cieszą, że dużo podróżuję. I podpowiadają mi gdzie jeszcze powinnam się udać – koniecznie do Swanetii, żeby zobaczyć słynne wieże z kamienia, no i do Kachetii – odnowione miasto Signaghi, Telawi itd. To są najpiękniejsze miejsca w Gruzji. Podczas wycieczki nad tbiliskie „morze” (kiepska pogoda – pada, wieje), mój gruziński kolega mówi: „Rozejrzyj się, jak tu pięknie, czego więcej potrzeba”.
Tego uwielbienia dla swojego kraju Polacy zdecydowanie powinni się nauczyć.

niedziela

Sobotni wieczór w Tbilisi

W Polsce weekend zazwyczaj oznacza imprezę. W Tbilisi niekoniecznie, każdy inny dzień jest równie dobry, żeby wyjść na piwo albo do pubu. Jednak z przyzwyczajenia do polskiego rytmu, szkoda mi siedzieć samej w mieszkaniu w sobotę. Tym bardziej, że w Tbilisi głównie w piątki i soboty gruzińskie zespoły grają muzykę na żywo w pubach (covery znanych przebojów). Są to puby dla turystów (Dublin, Nali, Buffalo), cena piwa jest 3 - 4 razy większa niż w przeciętnej restauracji. Ale warto wydać trochę więcej kasy. W sobotę wybrałyśmy się do Dublina, najpierw we troje (z Olgą i Vano), ale później spotkałyśmy dwie inne wolontariuszki i podróżników z Włoch i Chorwacji. Super atmosfera, kapela zaczęła grać i od razu pojawiły się pierwsze tańczące pary. Ludzie tańczą gdzie się da bo nie ma jako takiego parkietu (trochę miejsca w przejściu). Mimo wszystko zabawa przednia. Większość bywalców Dublina to obcokrajowcy, ale rdzennych mieszkańców Tbilisi też trochę było, ku zdziwieniu mojego gruzińskiego kolegi – „nie wiedziałem, że Gruzini potrafią się bawić po europejsku...”.
No właśnie, jak bawią się Gruzini? Ci, których znam nie lubią chodzić do takich pubów. Wolą ładną restaurację, z suto zastawionym stołem. Zawsze zamawiają dużo więcej jedzenia niż są w stanie zjeść, ale mniej zamówić po prostu nie wypada. Stół musi się uginać. Co z tego, że zapłacą fortunę i przez kolejne kilka weekendów nie będzie ich w ogóle stać na wyjście. Ale iść do knajpy i zamówić piwo i frytki – to świętokradztwo, tak robią tylko turyści. Albo wolontariusze :)

czwartek

Przytłaczająca czerń...

Wchodzę do metra. Gdzie nie spojrzę – czarno. Wszyscy mają czarne włosy (a jeśli nie wszyscy to 99% z nich), czarne kurtki, czarne spodnie, nawet czapki i szaliki! A jeśli nie całkiem czarne to ciemno szare, granatowe lub brązowe. Trudno znaleźć inne kolory. Czasem przemknie młoda dziewczyna z różowym szalikiem, i przez moment robi się kolorowiej. Ale ta czerń i szarość i tak jest wszechobecna i przytłaczająca, szczególnie zimą, latem nie miałam takiego wrażenia. Dlatego moja fioletowa kurtka i kolorowa torebka przyciągała uwagę :)
Zapytałam mojego gruzińskiego kolegę (który też ma czarną kurtkę, spodnie, włosy – dokładniej czarno-siwe - Gruzini szybko siwieją) dlaczego ludzie tak się ubierają. I usłyszałam, że najwyraźniej kolor ubrań odzwierciedla ich stan duszy... Hmm, mam nadzieję, że nie jest to prawda, tylko bardziej ich przyzwyczajenie (dobrze wyglądają w czarnym). A kolega ma zadatki na poetę, tym tłumaczę sobie jego pesymizm.

No dobra, z tym posępnym stanem duszy to jednak jest coś na rzeczy. Moja nauczycielka języka gruzińskiego często powtarza mi, że Gruzini bardzo się zmienili. Porównuje oczywiście z Gruzinami ze swojej młodości (teraz ma ok. 60 lat). Opowiada, że wtedy ludzie byli bardziej radośni, uśmiechnięci, przystojniejsi. Mężczyźni nie pchali się pierwsi do autobusów, tylko przepuszczali kobiety przodem (teraz podepczą i nawet nie zauważą, całkiem jak w Polsce). Ludzie mieli więcej czasu, nie biegali wszędzie tak jak teraz, bardziej cieszyli się życiem. No i Tbilisi nie było tak zapchane, ludności było o połowę mniej. I latem nikt nie zwracał uwagi na pracę, tylko wyjeżdżał za miasto na daczę, uciekał od miejskich upałów. To jest zdanie mojej nauczycielki. Co prawda to prawda – za ZSRR żyło im się łatwiej. Może też bardziej kolorowo się ubierali...

sobota

Moje pierwsze spotkanie z Gruzją...

Do Tbilisi przyleciałam 4 sierpnia 2008 roku o 3.50 nad ranem, samoloty mają w zwyczaju lądować tam o tak dziwnej porze. Zza szyby samochodu Gruzinów, którzy zaspani przyjechali po mnie na lotnisko, oglądałam miasto nocą. Podświetlone, wyglądało jak europejska metropolia. Ulice były puste, miasto prawie wymarłe, ale mimo wszystko gościnni Gruzini zdołali kupić dla mnie prowiant na śniadanie.
Następnego dnia pojechaliśmy do biura organizacji, w której miałam pracować przez kolejne 7 miesięcy, poznałam jej pozostałych członków, miałam krótkie wprowadzenie. A potem poszliśmy zwiedzać miasto, nad rzekę Mtkwari, na górę Mtacminda podziwiać widok na Tbilisi. I tak przez kilka następnych dni - poznawałam okolice i beztrosko zajadałam się chaczapuri.

Aż do 8 sierpnia. Weszłam do biura i zobaczyłam, że wszyscy siedzą przed telewizorem. Wojna. Ale od razu pocieszali – wojsko gruzińskie kontroluje 70% Cchinwali, jutro będzie po wszystkim. Ale nie było po wszystkim. Armia rosyjska pośpieszyła z pomocą Osetii Południowej, zaczęła się regularna batalia. Gruzini po woli tracili optymizm, już wiedzieli, że odbito im Osetię, a rosyjskie czołgi posuwają się w głąb kraju. Jak to możliwe? Przecież Gruzja to niepodległy kraj, jakim prawem rosyjskie czołgi panoszą się na terytorium wolnego państwa?! Wieczorem odbyła się pokojowa manifestacja pod ambasadą rosyjską z hasłem „Stop Russia”. Gdy patrzyłam na ludzi zebranych na manifestacji, na ich zatroskane i zmartwione twarze, dopiero wtedy dotarło do mnie, że nie jestem w Polsce ani w innym spokojnym europejskim kraju, że niedaleko na północy giną ludzie. I co gorsze, jeśli czołgi nie zatrzymają się, to miasto, z którym zdążyłam się już zżyć, będzie w poważnych tarapatach. Przecież Ci wszyscy ludzie mogą zginąć – pomyślałam głośno. Wielu niewinnych ludzi już zginęło – usłyszałam odpowiedź.

To było dla mnie jak zimny prysznic. Do tej pory o wojnie tylko słyszałam z opowieści dziadków, oglądałam reportaże w telewizji, czytałam o niej w książkach, uczyłam się na lekcjach historii. Poczuć zagrożenie na własnej skórze to coś całkiem innego. Wojna, którą ja zobaczyłam w Tbilisi, to nie były czołgi, żołnierze, karabiny, wybuchy. To byli zdenerwowani przechodnie, młode dziewczyny zamartwiające się, że wszyscy koledzy są powoływani do służby, siostry żegnające braci i ojców, młodzi chłopcy czekający na telefon, wzywający do wypełnienia obowiązku względem ojczyzny.

Wojna jest niesprawiedliwa. Ludzie za nią odpowiedzialni są bezpieczni w swoich przytulnych gabinetach, a giną niewinni, którym akurat przyszło żyć w tak niebezpiecznych i niestabilnych regionach.
Teraz, po kilku miesiącach od tych wydarzeń, sytuacja polityczna wydaje się być opanowana. Ale dla uchodźców życie długo nie powróci do normy. Wielu z nich straciło cały majątek życia, domy, swoich bliskich. Cokolwiek postanowią politycy, nie zmienią faktu, iż życie wielu ludzi w Gruzji znów zamienili w koszmar…

Od Stop Russia!!!