sobota

Moje pierwsze spotkanie z Gruzją...

Do Tbilisi przyleciałam 4 sierpnia 2008 roku o 3.50 nad ranem, samoloty mają w zwyczaju lądować tam o tak dziwnej porze. Zza szyby samochodu Gruzinów, którzy zaspani przyjechali po mnie na lotnisko, oglądałam miasto nocą. Podświetlone, wyglądało jak europejska metropolia. Ulice były puste, miasto prawie wymarłe, ale mimo wszystko gościnni Gruzini zdołali kupić dla mnie prowiant na śniadanie.
Następnego dnia pojechaliśmy do biura organizacji, w której miałam pracować przez kolejne 7 miesięcy, poznałam jej pozostałych członków, miałam krótkie wprowadzenie. A potem poszliśmy zwiedzać miasto, nad rzekę Mtkwari, na górę Mtacminda podziwiać widok na Tbilisi. I tak przez kilka następnych dni - poznawałam okolice i beztrosko zajadałam się chaczapuri.

Aż do 8 sierpnia. Weszłam do biura i zobaczyłam, że wszyscy siedzą przed telewizorem. Wojna. Ale od razu pocieszali – wojsko gruzińskie kontroluje 70% Cchinwali, jutro będzie po wszystkim. Ale nie było po wszystkim. Armia rosyjska pośpieszyła z pomocą Osetii Południowej, zaczęła się regularna batalia. Gruzini po woli tracili optymizm, już wiedzieli, że odbito im Osetię, a rosyjskie czołgi posuwają się w głąb kraju. Jak to możliwe? Przecież Gruzja to niepodległy kraj, jakim prawem rosyjskie czołgi panoszą się na terytorium wolnego państwa?! Wieczorem odbyła się pokojowa manifestacja pod ambasadą rosyjską z hasłem „Stop Russia”. Gdy patrzyłam na ludzi zebranych na manifestacji, na ich zatroskane i zmartwione twarze, dopiero wtedy dotarło do mnie, że nie jestem w Polsce ani w innym spokojnym europejskim kraju, że niedaleko na północy giną ludzie. I co gorsze, jeśli czołgi nie zatrzymają się, to miasto, z którym zdążyłam się już zżyć, będzie w poważnych tarapatach. Przecież Ci wszyscy ludzie mogą zginąć – pomyślałam głośno. Wielu niewinnych ludzi już zginęło – usłyszałam odpowiedź.

To było dla mnie jak zimny prysznic. Do tej pory o wojnie tylko słyszałam z opowieści dziadków, oglądałam reportaże w telewizji, czytałam o niej w książkach, uczyłam się na lekcjach historii. Poczuć zagrożenie na własnej skórze to coś całkiem innego. Wojna, którą ja zobaczyłam w Tbilisi, to nie były czołgi, żołnierze, karabiny, wybuchy. To byli zdenerwowani przechodnie, młode dziewczyny zamartwiające się, że wszyscy koledzy są powoływani do służby, siostry żegnające braci i ojców, młodzi chłopcy czekający na telefon, wzywający do wypełnienia obowiązku względem ojczyzny.

Wojna jest niesprawiedliwa. Ludzie za nią odpowiedzialni są bezpieczni w swoich przytulnych gabinetach, a giną niewinni, którym akurat przyszło żyć w tak niebezpiecznych i niestabilnych regionach.
Teraz, po kilku miesiącach od tych wydarzeń, sytuacja polityczna wydaje się być opanowana. Ale dla uchodźców życie długo nie powróci do normy. Wielu z nich straciło cały majątek życia, domy, swoich bliskich. Cokolwiek postanowią politycy, nie zmienią faktu, iż życie wielu ludzi w Gruzji znów zamienili w koszmar…

Od Stop Russia!!!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz